wtorek, 27 grudnia 2011

Podsumowanie roku

Mój plan - realizacja 2012!
Rodzina nadal 2+0, wśród gwiazdkowych prezentów nie znalazł się ani jeden mały, słodki, różowy chłopczyk czy urocza dziewczynka. Nie było niespodzianki dla dziadków w postaci małych bucików, skarpetek i takich tam. Nie było łez szczęścia z powodu Bożonarodzeniowego osobistego cudu… Święta minęły jak zwykle, oszczędzono nam jedynie życzeń o szybkie powiększenie rodziny.
To nie był łatwy rok pod żadnym względem. To kolejny, piąty już rok starań o dziecko, który się kończy bez sukcesu, to wiele dokuczliwych badań i kuracji, to kolejna zmiana lekarza, to wiele przepłakanych nocy. To rok pełen huśtawek nastrojów, od wielkiej nadziei po totalne zwątpienie. Nieustanne balansowanie na linie z niemym pytaniem „Jak długo jeszcze…? A druga część do wyboru:...damy radę, ...będziemy mieć nadzieję, ...siłę, ...będziemy żyć w tej niepewności. 
Na plus: cztery kilogramy na minus (efekt diety:)), widać jakiekolwiek efekty leczenia nowego gina - wyszłam z długotrwałego stanu zapalnego, poprawiła mi się odporność, dobry wynik biopsji i kontrolnego usg i mój blog ma już prawie rok, normalnie szok!! Ale co najważniejsze dalej trzymamy się z mężem razem, kochamy się i mamy wspólny cel!
Już za rogiem Nowy Rok, a z nim zawsze jakaś nowa nadzieja, że może ten będzie inny, wyjątkowy. Pożyjemy, zobaczymy… Może następne podsumowanie będzie na 2+1 lub 2+2 lub… czego i Wam dziewczyny życzę!

wtorek, 29 listopada 2011

I feel good... :)

Będę żyć;) wyszłam z bananem na buzi z usg piersi. To świństwo, co mi się zrobiło dużo się zmniejszyło i nie ma już tego niebezpiecznego litego wypełnienia, moja doktórka, którą wyściskałam za ten wynik, stwierdziła, że teraz już to wygląda jak klasyczna torbielka ufff. Żarłam wiesiołek na potęgę, bo wyczytałam, że on rozbija takie świństwa  i chyba pomogło, no i sama biopsja też zrobiła swoje, bo w czasie badania próbowali mi to rozbić. Nie umiem opisać, jak wielka to dla mnie ulga. Można powiedzieć, że jestem obciążona genetycznie i dlatego mam takiego bzika z badaniami. Moja mama jest amazonką, wyszła z tej choroby zwycięsko, ale ja postanowiłam nigdy tych badań nie zaniedbać, bo moje piersi jeszcze mi się przydadzą, do wielu rzeczy, mam nadzieję:) Jednak, ze względu na sprawy z mamą, moja dr od usg, powiedziała, że chce mnie jeszcze zobaczyć za pół roku i jak kolejny wynik będzie równie dobry albo jeszcze lepszy to już potem kontrola raz w roku. Także wiesiołka nie odstawiam, co by jeszcze wynik poprawić. Teraz już czekam na @, na grudzień i do roboty, tej przyjemnej oczywiście, bo leczenie już skończone, śluz do mnie wrócił, nic tylko działać;)


  James Brown za mną chodzi, szykuj się grudniu!!

niedziela, 20 listopada 2011

Czas refleksji...

Ostatnio mam czas refleksji. Wpłynęło na to kilka spraw. Po pierwsze smutna (nienawidzę listopada!) wiadomość dotycząca mojej ciężarnej przyjaciółki, u której tak niedawno tańczyłam na weselu. Jak widać za dużo szczęścia w tym życiu nie może być - zupełnie niespodziewanie zmarła Jej ukochana mama. Moja przyjaciółka jest w totalnej rozsypce, a ja nie mogę jej pomóc, mogę tylko z Nią być:( Bardzo się o Nią i jej córeczkę martwię:( Mała dostanie imię po babci. Zosia.

A jeśli chodzi o mnie to listopadowa kuracja trwa, kiepsko znoszę leki, ale dam radę. Czas się dłuży, chciałabym już żeby był grudzień. Poza tym w listopadzie, w następny poniedziałek czeka mnie usg piersi, kontrola po biopsji, którą miałam w maju. Jak umawiałam się na wizytę to aż mnie skręcało z nerwów. Miałam je zrobić w grudniu, ale stwierdziłam, że wolę teraz, by grudzień już był wolny od stresów. I tak w listopadzie się nie staramy, a u mnie stres zawsze rozregulowuje cykl, więc muszę to wziąć "na klatę" i zrobić teraz. Ale boję się, nie ukrywam. I tyle u mnie. Dziękuję za pytania i troskę. Będę się odzywać. Trzymajcie kciuki za dobry wynik usg.

środa, 9 listopada 2011

Listopadowa pauza

@ przyszła - poszła i tyle w temacie październikowego starania:( A żeby było jeszcze fajniej to listopad sobie w ogóle odpuszczamy, bo znów czeka mnie leczenie. Nowa rzecz wyszła (niezwiązana ze stanem zapalnym, tu wszytko ok na szczęście)  i trzeba ją wyleczyć, a właściwie wytłuc metronidazolem, więc o staraniu nie ma mowy - za duże ryzyko przy tym leku. Ale jak wszystko dobrze pójdzie - a nie przyjmuję innej opcji - to grudzień jest nasz i zamierzam wykorzystać go i męża w 200 proc. Taki prezent pod choinkę to by było coś. Pomimo kolejnych przeciwności staram się nie zrażać, może dlatego że widzę pozytywne skutki leczenia. I choć to baaaardzo długo trwa to mam nadzieję, że już bliżej niż dalej. Oby!

czwartek, 20 października 2011

Zalecenie lekarskie: proszę odwieźć żonę do domu

No i po wizycie. Test owulacyjny miał rację, dni płodne jak trzeba, grube endometrium, a śluzu płodnego pełno, ale w środku. Gin pokazał nam nawet jak on wygląda pod mikroskopem. Podobny do liścia paproci. Doktorek miał tylko jedno zalecenie, żeby mąż przed pracą zabrał mnie do domu;) Takie zalecenia to mi się podobają, a nie jakieś tam piguły! No więc siedzę sobie z nogami w górze i czekam na efekty. Cieszę się, że do niego poszłam, bo podczas badania zobaczył, że po moim stanie zapalnym nie ma śladu huraaaaa! Nareszcie wszystko tam w środku wygląda prawidłowo. Możliwe, że ten brak objawów na zewnątrz wynika z tego że po krio wszystko w środku się regenerowało. Mam przyjść na kolejną wizytę w czasie @ (oby nie przyszła!) i dostanę pewnie jakiś lek na produkowanie większej ilości śluzu, bo im więcej tym lepiej. Ale to, co tam jest w środku też powinno wystarczyć. Zobaczymy. Tak sobie myślę, że dobra kolacja i powtórka zaleceń lekarskich wieczorem nie zaszkodzi;)

***
A z ciekawostek: naukowcy z Oxfordu dowodzą, że kobiety, które starają się o dziecko w okresie, kiedy poddane są dużemu stresowi, mają większe szanse na urodzenie dziewczynki. Więcej.

środa, 19 października 2011

The best yoga teacher:)


Po krótkiej przerwie wróciłam na jogę i znów czuje jej zbawienny wpływ na mojego babskiego "nerwa", ale takiego nauczyciela nie mam, szkoda ;(

***
Ale żeby nie było za bardzo kolorowo, to niestety jutro czeka mnie wizyta u gina (no i sobie odpoczęłam taaa), po krioterapii miałam dziwny cykl - nie widziałam objawów dni płodnych (śluz i takie tam), cieszyłam się że plamienia ustały więc machnęłam ręką sądząc, że po zabiegu może coś jednorazowo mi się poprzestawiało, ale jestem w połowie kolejnego i znów nic nie widzę. Zrobiłam dziś sikany test owu i wyszło, że są dni płodne. Zawsze mogłam to zaobserwować sama bez testów, więc trochę się  zaniepokoiłam,  zadzwoniłam do gina i kazał rano przyjść na usg, zobaczymy, co tam się znowu dzieje. Nie wierzę, że to wina krio, jeszcze nie spotkałam się z przypadkiem żeby to komuś zaszkodziło, podejrzewam, że to jakiś nowy "kwiatek". Staram się nie nakręcać, jutro się okaże. Najważniejsze że owulacja jest, ale tak na przyszłość widoczne objawy ułatwiają życie, więc śluzie wróć! (jakkolwiek obrzydliwie to brzmi)

wtorek, 20 września 2011

Wymrożone podwozie

bakterie w kostkach! dobrze im tak!
Wczoraj wymrozili mi podwozie w temp. -197 stopni Celsjusza! Trwało to bardzo krótko i było zupełnie bezbolesne. Jak pielęgniarka wiozła przez korytarz ten sprzęt to jedna babka tak się wystraszyła, spytała czy to dla niej bo teraz ona wchodzi:) Pielęgniarka ją uspokoiła, że to tylko tak strasznie wygląda. Na mnie jakoś ten sprzęt nie zrobił większego wrażenia, ot butla z azotem na kółkach i uchwyt na długim przewodzie. Doktorek zamocował odpowiednia końcówkę, schłodził tak, że leciał z niej zimny dym i jak normalne badanie ginekologiczne, chwila i już było po wszystkim. Mąż zażartował, że będę parować w drodze do domu:) Teraz rzeczywiście muszę chodzić w podpaskach, bo to co złe wylewa się na zewnątrz. Tak ma być przez ok. 6 dni. Ale spoko, nie jest to jakieś uciążliwe, najważniejsze żeby pomogło. Bardzo na to liczę. Będę mogła wreszcie zapomnieć o antybiotykach i przybliżę się o krok do upragnionego celu. Kontrolna cytologia za dwa miesiąca, więc mam trochę oddechu od lekarzy, z czego też bardzo się cieszę. Może w październiku uda się w końcu wybrać na urlop, bo jeszcze w tym roku nie byłam i już bardzo to odczuwam. Jestem dobrej myśli:)

niedziela, 18 września 2011

Akuraci w mojej głowie

Dziś śniło mi się, że przewijam śliczne, malutkie dziecko, wychodziło mi to całkiem zgrabnie. Może to jakiś znak, hmm?! Oby! A od rana chodzi za mną piosenka Akuratów. 



...nie zmieniam, idę dalej, zobaczymy, co będzie za zakrętem...

piątek, 16 września 2011

Wymrożę dziadostwo!!!

No i kolejna kolposkopia za mną, nie pobrali mi wycinków do badania, jeszcze nie tym razem, kolejne badanie za trzy miesiące, a póki co w poniedziałek idę na krioterapię. Mam nadzieję, że pomoże i zapomnę o antybiotykach. A skoro o nich mowa to jak już gin mi odstawił w tym cyklu  piguły to zachorowałam na anginę, powędrowałam do rodzinnego i co mi przepisała?... oczywiście antybiotyk, no po prostu cudownie!! Tym razem wynik kolposkopii był lepszy, czyli jakaś poprawa po lekach jest, ale nie na tyle duża by się radować. Tak więc liczę na krio. Pożyjemy, zobaczymy.

czwartek, 8 września 2011

Jeden krok do przodu i dwa do tyłu...

Niestety leczenie wciąż jest nieskuteczne, końskie dawki antybiotyków nie pomagają na to moje draństwo (trwający od lat stan zapalny na tarczy szyjki macicy wywołany przez trudny do zidentyfikowania szczep bakterii oporny na nawet najsilniejsze antybiotyki, który przez poprzednich lekarzy był po prostu lekceważony). Czeka mnie kolejna kolposkopia, ale tym razem z pobraniem wycinków do badania histopatologicznego. Boję się o wynik. Na dodatek lekarz ciągle podejrzewa u mnie endometriozę, pomimo zrobionej przez poprzedniego gina laparoskopii. To długa historia i może napiszę o niej następnym razem. Wiem jedno nie zajdę w ciążę jeśli się stanu zapalnego nie pozbędę raz na zawsze. Możliwe, że czeka mnie krioterapia. Nie wiem kiedy i jak to się skończy. Czuję się tak bezradna. Mam masę pytań w głowie i zero odpowiedzi. Jak słucham mojego lekarza to widzę sens jego postępowania, co do moich problemów, ale z drugiej strony tyle razy już lekarze mnie zawiedli. Po prostu nie potrafię już tak na 100 proc. żadnemu zaufać. U mnie to już nie chodzi tylko o zajście w ciążę, ale także o moje zdrowie, bo przewlekły stan zapalny nieleczony jest bardzo niebezpieczny, a chodzenie pół miesiąca we wkładkach z powodu plamień to też nie jest normalne życie. Cieszą mnie bardzo wieści o kolejnych ciążach blogowiczek, gratuluję Wam wszystkim raz jeszcze i mam nadzieję, że w końcu do Was dołączę, zdrowa i szczęśliwa.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Weekend z termoforem i igłą

Nie poszłam dziś do pracy, postanowiłam przedłużyć sobie weekend jeszcze o jeden dzień, chociaż mam ochotę zaszyć się w domu do końca świata.@ przyszłą oczywiście w długi weekend, kiedy to można było odpocząć, wyjechać gdzieś, a nie zwijać się z bólu w łóżku. Ale u mnie to normalka - zawsze dostaję na urlopie, na święta i inne uroczystości, które takiej czerwonej oprawy zupełnie nie potrzebują. No cóż, takie życie, no i zaczęłam kolejną serię leków, po którym nie czuję się rewelacyjnie stąd ta dzisiejsza dezercja. Moja niechęć do pracy jest też związana z ciężarną przyjaciółką o której pisałam. Pracujemy razem, a ona ma wkrótce wrócić do pracy, bo lepiej się poczuła, zaczęła 4 miesiąc. Prawdę mówiąc wolałaby żeby została w domu, łatwiej jest mi teraz kontaktować się z nią telefonicznie i emailowo, niż codziennie oglądać jej rosnący brzuch. To trochę za dużo nawet jak dla mnie. Nie wyobrażam sobie tego. Nie chcę jej sprawić przykrości w żaden sposób, ani odebrać radości z tego czego doświadcza, a boję się że mogę to zrobić zupełnie nieświadomie. Muszę się jakoś wziąć w garść, chociaż nie będzie to łatwe...

W wolnych chwilach lubię coś tam wyhaftować (długi weekend spędzony z termoforem na brzuchu sprzyjał robocie), a że zazwyczaj to wzory dziecięce to już inna sprawa:), wszystko czeka w szufladzie na malucha, to dzieło wkrótce też. W zamyśle ma być to środek kołderki pachworkowej. Tylko czemu wybrałam płaczącego hipopotama hmm? Psycholog mógłby mieć tu pole do popisu:) A na górze będzie jeszcze wąż!

niedziela, 7 sierpnia 2011

Zostałam mamą...

...chrzestną ślicznej dziewczynki z kręconymi włoskami. Stało się to 31 lipca. To bardzo miłe, cieszę się że zostałam wybrana do tej roli, chociaż wiem, że to nie to samo, co własne. Moje przyszywane dziecko mieszka bardzo daleko ode mnie, ale fajnie jest powiedzieć, rozmawiając z jego mamą, żeby ucałowała naszą córeczkę:) Chociaż tyle i aż tyle...

I tyle, o swoim leczeniu na razie nie mam ochoty pisać, po prostu biorę leki i czekam, czekam, czekam itd.

środa, 20 lipca 2011

Dzien Swistaka

Tyle miałam pozytywnej energii i nadziei, że dzięki ustawionemu leczeniu wszystko się układa po naszej myśli, znikły niepokojące objawy, wszystko było na dobrej drodze. Nie rozumiem co się dzieje, nagle organizm oszalał, wszystko wróciło do stanu sprzed leczenia. Po dzisiejszej wizycie u lekarza mam znów pełno leków, dwa antybiotyki, ręce mi już opadają... Przecież myślałam pozytywnie, wierzyłam że się uda, modliłam się o wyzdrowienie, co się dzieje do cholery.... Jestem załamana... Znów muszę się z tego jakoś podnieść, zmobilizować, ale zupełnie nie wiem jak to zrobić, w tej chwili jestem bez sił... Mam dość, mam wszystkiego dość! Dobrze, że chociaż mój mąż jest silny i jest przy mnie...

wtorek, 19 lipca 2011

Jak zwykle

Wyczekiwałam jutrzejszego poranka jak zbawienia, odliczałam dni. Rano miałam zrobić test, w pracy siedziałam jak na szpilkach i nagle zadzwoniła moja przyjaciółka, u której dopiero co tańczyłam na weselu, że chce ze mną porozmawiać. Szłam na to spotkanie z mocno bijącym sercem, bo już wiedziałam co usłyszę. I oczywiście nie myliłam się - moja przyjaciółka jest w ciąży. Jak ja pięć lat się staram, tak przez ten czas ona zdążyła poznać swojego przyszłego męża, zaręczyć się, wziąć ślub i zajść w ciążę. A ja co?! Oczywiście wieczorem dostałam @! Testy wrzuciłam na dno szuflady i się poryczałam. Cieszę się z jej szczęścia, zasłużyła na wszystko co najlepsze. Ale czy ja na to nie zasłużyłam?... Brakuje mi już sił...

wtorek, 5 lipca 2011

Bajki Swiata

Przepiękne i kojące bajki nie tylko dla dzieci... Ech, żeby w życiu było też tak pięknie...
Wklejam te, które podobają mi się najbardziej, ale jest ich dużo więcej.








sobota, 2 lipca 2011

(Nie)spełnione urodzinowe zyczenie:(

Urodzinowe życzenie przechodzi na kolejny rok, znowu:( Milczałam, bo chciałam troszkę odpocząć od Tego Tematu. Wyjechaliśmy z mężem na parę dni, świętowaliśmy z przyjaciółmi naszą kolejną rocznicę ślubu, wybawiłam się weselu przyjaciółki, troszkę wyluzowałam. Olałam nawet wizytę u gina, pójdę w przyszłym miesiącu. Ostatnio byłam tak przytłoczona leczeniem, wizytami lekarskimi i pracą, że zaczynałam już wariować. Skończyło się świętowanie i wrócił smutek, żal, że kolejne urodziny mam za sobą i wciąż nie jestem mamą:( Jak długo jeszcze?... Za oknem leje od dwóch dni, chyba pogoda dostosowała się do mojego ponurego nastroju. Całe szczęście, że w domu jest wino, czas chyba je otworzyć.

Nienawidzę tej babskiej huśtawki nastrojów!

wtorek, 7 czerwca 2011

Nic nie muszę!

Ciągle powtarzam, że muszę zajść w ciążę, że musi się w końcu udać, że muszę mieć dni płodne, że muszę mieć lepsze wyniki,  że  to leczenie to już musi mi pomóc, itd. Sama siebie nakręcam, a potem rozżalona płaczę w poduszkę. Jak to, znów nie wyszło? Przecież teraz miało już być inaczej. Gówno prawda, to ja to sobie wmówiłam! Tego nie obiecał mi ani mąż, ani lekarz ani sam Pan Bóg, że to akurat ten miesiąc, ten cykl, ta pora. To ja sama,  moja durna głowa, funduję sobie taki horror. A słowo muszę mogę zastosować w stwierdzeniu, że „nic nie muszę, kur… mać!”. Jestem zła na samą siebie za to, co sobie robię. Wiem, że marzenia warto i trzeba realizować jeśli są możliwe do realizacji, ale ja nakręcając się psychicznie osiągam wręcz odwrotny skutek. Im bardziej chcę, im bardziej jestem w tym pedantyczna, im więcej myśli poświęcam na to, tym mniej mi z tego wychodzi . Za bardzo chcę tego dziecka, bardziej głową, niż ciałem, które nie jest jeszcze zapewne gotowe na to wyzwanie. Powinnam dać sobie czas, dać czas lekarzowi, nowym lekom, a ja chcę już teraz, zaraz, natychmiast!  Jak mała dziewczynka, jeszcze powinnam tupnąć nogą, żeby podkreślić swoje zniecierpliwienie. Co jakiś czas daję sobie po łapach za takie szczeniackie zachowanie. I składam obietnicę poprawy, jakkolwiek śmiesznie to brzmi:)  Ten cykl przebiega cudnie, wręcz książkowo, bo skupiłam się na przygotowaniach do ślubu mojej przyjaciółki, bo zorganizowałam wyjazd z mężem na czerwcowy długi weekend, bo mam niebawem rocznicę ślubu i już planuję jak ją uczcić. Po prostu żyję innymi sprawami. I równie prawdopodobne jest, że w tym cyklu zajdę w ciążę, jak to, że mimo cudnej owulacji ciąży nie będzie. Nie mogę i nie chcę się nakręcać! Niech będzie co ma być, moje ciało wie najlepiej co robi. Czas najwyższy zacząć go uważniej i z pokorą słuchać, a nie złościć się gdy przychodzi miesiączka. Widocznie to jeszcze nie był Ten Czas. A złość piękności szkodzi;)


ps. W tej chwili intensywnie myślę, w jakim kolorze zrobić makijaż na ślub mając szaro-turkusową sukienkę i szare szpilki, może fiolet hmm?

czwartek, 26 maja 2011

Dzien Małpy

Zamiast wizyty u mamy i wspólnego obiadu z okazji Dnia Mamy, ja miałam swoje prywatne święto, czyli Dzień Małpy, która zjawiła się akurat dziś, 4 dniu przed czasem :( Okrutna ta natura! I chcąc nie chcąć musiałam wcisnąć się bez kolejki do gina, co by mi nawypisywał kolejne porcje przepysznych tabletek na wszystkie pory dnia bleeeeeeeeeeee!!! Zajadam nerwa waniliowym alpejskim mleczkiem i mam wszystko w nosie!

poniedziałek, 23 maja 2011

Jest coraz dziwniej...

Mój majowy cykl oszalał. Normalnie widzę i czuję po sobie kiedy jest owulacja, raczej nigdy nie mam z tym problemu, ale w tym miesiącu, jak pisałam wcześniej, nie widziałam nic, a miałam zrobić hormony w odpowiednim czasie i odstawić pewne leki, więc zadzwoniłam do mojego gina z pytaniem: cóż mi robić? Kazał przyjść na usg, żeby zobaczyć co tam się u mnie w środku dzieje. A tu niespodzianka, bo się okazało, że owulacja była i to jeszcze na tyle niedawno, że gin widział pęknięty pęcherzyk. Hmm ciekawostka. Ucieszyłam się, przecież już przekreśliłam ten cykl. Ginek mówi, że stres mógł zahamować objawy, ale to nie przekreśla możliwości poczęcia, mówi że widział, już w swojej karierze przeróżne przypadki. Tak więc wyszłam od niego pocieszona. A dziś kolejna niespodzianka zaczęłam plamić - na miesiączkę co najmnie o tydzień za wcześnie i znów nie wiem co myśleć. Kolejną wizytę mam na początku czerwca. Nie chcę się nakręcać, że to plamienie implementacyjne, wyszukiwać inne objawy, bo już takie wczesne plamienia miałam nie raz i zawsze kończyły się @. Chyba już nie będę robić alertu tylko poczekam cierpliwie na rozwój wypadków.

niedziela, 15 maja 2011

Zbuntowana owulacja

Poszła sobie gdzieś, obraziła się, sama już nie wiem, ale nie ma:( Nie wiem czy to wina tych nowych leków, które przecież w założeniu miały ją poprawić, a nie zlikwidować, czy bardziej stresu jaki przeżyłam w poniedziałek. To był chyba najdłuższy dzień w moim życiu. Poszłam, jak każdego roku w maju, na kontrolne usg piersi, jedną zbadała jest git - odetchnęłam tylko jakieś małe torbielki, to mam zawsze, bada drugą i się marszczy, bada dokładnej, a ja już leżę na kozetce i się modlę, żeby nic nie wypatrzyła, ale jednak wypatrzyła. Wyszłam z usg na miękkich nogach ze skierowaniem na biopsję. Nie dałam rady czekać na bezpłatną, więc zrobiłam tego samego dnia popołudniu prywatnie, wynik po długich dwóch godzinach na całe szczęście dobry. Mam po prostu nadal robić regularne kontrole i się nie martwić. Ale ten dzień był dla mnie traumatyczny, jakbym czekała na kata. Myślę, że owulacja zbuntowała się właśnie przez ten stresujący dzień. Niestety nie mam wpływu na mój organizm, a w takiej sytuacji chyba nikt nie potrafi zachować zimnej krwi. No cóż, oby w przyszłym cyklu wszystko wróciło do normy, bo ten już chyba trzeba spisać na straty:(

środa, 4 maja 2011

Nowa mantra: patience

savagechickens.com
Przez ostatnie dni miałam niezłego doła, a od NIE denerwowania się wizytą u gina skręciły mi się chyba wszystkie kichy w brzuchu. A w gabinecie to się po prostu rozkleiłam:( No, ale już po wizycie, właśnie wróciłam z toną kolejnych leków. I dobrze i źle. Dobrze bo jest co i czym leczyć, a źle że cholerstwo nie puszcza tak łatwo, bo jak tylko skończyłam poprzednią kurację to wszystkie niepokojące dolegliwości i objawy wróciły. A podczas leczenia było wszystko super. No ale mam zmienione leki. Nasz doktorek uspokaja, mówi że wszystko da się wyleczyć tylko musimy być cierpliwi. A przed nami  z gabinetu wyszły dwie pary z pierwszym usg dzidziusia w ręku. To dobry znak. I jak się dowiedzieliśmy jednej z tych par udało się po.... 12 latach!!! szok! Wytrwali ludzie nie ma co. Podziwiam. Trafili do naszego gina 2 lata temu i on im pomógł. Po dzisiejszej wizycie chyba oboje trochę odetchnęliśmy. Nareszcie trafiliśmy na lekarza, który ma jakiś pomysł na wyleczenie nas, przedstawia nam wszystko w rzeczowy sposób tak, że czujemy, że to leczenie choć długie to ma sens. Oczywiście nauczeni doświadczeniem jesteśmy jeszcze nieufni, ale światełko w tunelu jest. I przez to chyba jestem już teraz spokojniejsza. Może w końcu trafiliśmy w dobre ręce. Oby!

środa, 27 kwietnia 2011

I po

No i po świętach. Nie były to te wymarzone z wiadomością o bliźniaczej ciąży. Co prawda @ mi się opóźniła i po cichu, z nadzieją liczyłam na dobre rozwiązanie, ale wyszło jak zawsze. Kreska jedna - kontrolna, a @ zbliża się wielkim krokami, czuję ją już całym ciałem:( Kolejne rozczarowanie z którym muszę się pogodzić, jakoś. Źle mi dziś. Ciężka to próba, bardzo ciężka. Ktoś tam na górze wytrwale sprawdza moją wytrzymałość. A ja dziś tylko chcę wykrzyczeć: już dość! Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.

piątek, 22 kwietnia 2011

At Easter Time

Dziewczyny,
z okazji Świąt Wielkiej Nocy,
życzę Wam i Waszym najbliższym
Łask Pana Zmartwychwstałego,
hojnej obfitości,
a wraz z wiosną wiele szczęścia i radości!

Aga:)

środa, 20 kwietnia 2011

Mały sukces

Dziś zrobiłam i odebrałam wynik prolaktyny i muszę powiedzieć, że jest dobrze, bardzo dobrze, bo w normie:). Opłacało się brać ten diaboliczny lek! Kolejny mały sukces na drodze do celu. Na początku maja wizyta u doktorka, no i tam się dowiem, jak pozostałe wyniki. Oby i tu było git. Jeszcze tylko przetrwać święta! Okna nie pomyte, po mieszkaniu plączą się kurzowe kocury, jestem w proszku, shit! Ale zakupy zrobiłam, jajek pół lodówki, dobre i to, a z resztą jakoś pójdzie;)

wtorek, 12 kwietnia 2011

Paradoks w kapsułkach

Czy to nie paradoks, że leki które mają nam pomóc w zajściu w ciążę często całkowicie zniechęcają nas do seksu? Bez niego przecież do tej ciąży w żaden sposób nie dojdzie. No, chyba że przez zapylenie, ale kwiatkiem raczej nie jestem niestety:( Właśnie biorę taki jeden i jestem dopiero na początku opakowania. Z tego co wyliczyłam mam 6 z 7 najczęściej występujących skutków niepożądanych (tych występujących rzadziej nawet nie czytam, bo zaraz i je będę miała). Jestem senna (to nawet mało powiedziane, bo zasypiam dosłownie na stojąco!), mam zawroty głowy, jakbym zeszła z diabelskiego młyna, ból brzucha, głowy, nudności o zaparciach nie wspomnę! Wyglądam jak na haju, więc raczej mało atrakcyjnie w oczach męża. Dziś rano świat tak mi wirował, że do pracy nie dotarłam. Pospałam i trochę mi lepiej, ale za chwilę muszę sobie zaaplikować kolejną dawkę i znów odpłynę. A dni płodne zbliżają się wielkimi krokami. Co robić?! To jakaś masakra!!!! Oby tylko ten cholerny lek pomógł, bo inaczej będę "delikatnie" zła!

wtorek, 5 kwietnia 2011

Powiedzieć czy nie? Oto jest pytanie!

Kolejne lata małżeństwa mijają a nas wciąż dwoje. My wiemy, że mamy problem, a nasi bliscy się co najwyżej domyślają. Kurcze, przecież niepłodność nie jest wstydliwą chorobą zakaźną, więc o co chodzi? Dlaczego tak trudno przyznać się do niej najbliższym? Dlaczego łatwiej i swobodniej rozmawiam o niej z ginekologiem, psychologiem czy dziewczynami z forów internetowych, których nie znam osobiście? Moja mama coś tam wie (nie za dużo), bo trudno byłoby mi przed nią ukryć pobyty w szpitalu, tak samo najbliżsi przyjaciele, ale rodzina męża nic nie wie. Widzą, że coś jest nie tak, ale nie pytają (za co jestem im wdzięczna!), jednak okres świąteczny i życzenia szybkiego powiększenia rodziny zawsze mnie dołują. Czasem mam ochotę wykrzyczeć, żeby dali mi wszyscy święty spokój! Zastanawiam się czy nie byłoby lepiej posadzić rodzinkę przy stole i wyłożyć kawę na ławę. Jednak obawiamy się z mężem, że to przyniesie nam chwilową ulgę, a potem zaczną się tzw. „dobre rady”, umawianie do lepszych specjalistów, nerwy, telefony z pytaniem o samopoczucie, postępy w leczeniu ect. ect. Nie wiem czy tego chcę, ale wiem, że z każdym rokiem coraz trudniej unikać „tego” tematu. Tym bardziej, że kolejna Wielkanoc zbliża się wielkimi krokami:( Właśnie przez to już nie cieszą mnie święta. W tym okresie szczególnie czuję presję.
Tak samo jest ze znajomymi, którzy zainicjowali już drugą dzieciową rundę. Te ich cholerne pytania: a kiedy wy? Po co ludzie zadają takie pytania?! W dzisiejszych czasach pytanie o ślub czy dzieci jest, moim zdaniem, wysoce nie na miejscu! Ja nigdy nie krępuję ludzi takimi pytaniami. Najpierw odpowiadałam grzecznie, ale osoby szczególnie nachalne dostały ode mnie ostrą reprymendę, żeby się za przeproszeniem nie wpier… do cudzego łóżka i życia. No i więc nie spytali:) Punkt dla mnie!
Tak naprawdę znajomych mam w nosie, cały czas mam zgryz co zrobić w sprawie najbliższych mi osób. Sama nie wiem co i jak dużo chcę/powinnam im powiedzieć. Najchętniej to bym im przy świątecznym stole powiedziała, że jestem w ciąży i to najlepiej bliźniaczej - od razu chłopczyk i dziewczynka! A co, nie stać?!;) A do tego jeszcze pies i kot! To by były dopiero święta! Czekam na nie...

sobota, 2 kwietnia 2011

Moja droga przez labirynt…

 …u jego celu pełna rodzina. Bardzo dużo do myślenie w takich kategoriach dał mi benedyktyn o. Jan Bereza, na którego rozważania trafiłam jakiś czas temu w necie zupełnie przypadkiem (a może to nie był przypadek?...). Muszę przyznać, że z wieloma jego stwierdzeniami się w pełni zgadzam. Porównuje on życie do drogi, które często tak mocno się komplikuje, że przypomina labirynt. Przez te cztery lata miałam wiele załamań, właśnie takich jak w labiryncie, wtedy ogarniało mnie poczucie osamotnienia, bezradności, zwątpienia w sens dalszej drogi. Przekonywałam jednak samą siebie, że warto iść dalej. Miałam często i mam nadal chwile, gdy myślę, że zamiast przybliżać się do celu, to ja się od niego oddalam. O. Bereza mądrze powiedział, że „w każdym miejscu możemy zaczynać od początku i z każdego miejsca możemy dotrzeć do celu, gdy tylko będziemy z wiarą postępować na przód”. To daje nadzieję, oznacza, że nawet nasze niepowodzenia, chwile rezygnacji, tak naprawdę nie przeszkadzają nam w drodze, nie cofają nas z niej. Powiedział też jeszcze jedną ważną rzecz, którą tu zapisuję po to, bym sama o niej nie zapominała, że: liczy się tylko droga i nie może być postępu bez zgody na akceptowanie tego, co nam się w życiu, po drodze, przydarza. 
***
O. Jan Bereza, zmarł w lutym br., był założycielem Ośrodka Medytacji Chrześcijańskiej w Klasztorze Benedyktynów w Lubiniu. Świetnie mówił o jodze i medytacji. Posłuchajcie o labiryncie, bo warto:


***
A ja jestem aktualnie po długim, intensywnym leczeniu, staram się nie zwariować, czekając na wyniki tego leczenia... i medytuję:) Wizyta u gin. dopiero w następnym cyklu.

wtorek, 22 marca 2011

Szukam równowagi

 Praktykuję jogę od kilku miesiecy, ma ona na mnie zbawienny wpływ. Wychodzę z zajęć wyciszona, szczęśliwa, spokojna, ale i często zmęczona wysiłkiem (daleko mi jeszcze do super kondycji, a niektóre asany dają nieźle w kość, a właściwe w mięśnie;)) To na szczęście przyjemne zmęczenie. Zaczęłam uczęszczać na jogę, po to by wyciszyć skołatane nerwy, nauczyć się relaksować w trudnych momentach i już widzę pozytywne rezultaty. Teraz mam przymusową przerwę ze względu na anginę, która się do mnie przyczepiła, więc próbuję ćwiczyć sama w domu i sporo czytam na temat jogi. Ostatnio znalazłam artykuł o tym, jakie asany są najlepsze przy staraniu się o dziecko: malasana, pasasana, supta virasana, siedzące skręty jak ardha matsyendrasana, mostki np. urdhva dhanurasana, viparita dandasana, urdhva mukha svanasana, ustrasana. Podaję dla tych z Was, które miały/mają kontakt z jogą. A tych z Was, które jeszcze nie próbowały gorąco zachęcam. Nie dość, że będziecie spokojniejsze, to też doskonale przygotujecie ciało i umysł na nowe życie. A może jeszcze te asany pomoga nam w kłopotach... Na świecie są już prowadzone zajęcia z tzw. "jogi płodności". Przeczytałam też, że ryzyko poronienia zmniejsza się niemal do zera, gdy praktykuje się jogę przed poczęciem. A więc do dzieła:)

niedziela, 20 marca 2011

Priorytet: dziecko

Zastanawiałyście się, czy zrobiłyście już miejsce w swoim życiu dla nowego członka rodziny? Instynkt macierzyński czy ojcowski to jedno, ale czy jesteście na dziecko i wszystko, co się z nim wiąże gotowi? Myślałam często o tym, analizowałam jak wygląda moje codzienne życie, mój każdy dzień. Właściwie zapełnione było po brzegi bardziej lub mniej przyjemnymi i ważnymi rzeczami. Często brałam na siebie obowiązki za innych, kosztem własnego czasu i zdrowia. I jak w to wcisnąć jeszcze dziecko, które wymaga troski i pełniego zaangażowania? Myślisz: będę się o to martwić, jak zajdę w ciążę. Ale może to błąd, może dlatego ta dziecina nie przychodzi, bo nie mam dla niej miejsca, ani czasu. Może powinnam już teraz coś zmienić, poukładać inaczej priorytety. W związku z nadmiarem codziennych obowiązków, jesteśmy często przemęczeni, zestresowani. Jak z taką kondycją zajść w ciążę? Często po całym dniu padamy dosłownie "na pysk", a co z przytulaniem, miłością? Zatrzymywałam się w biegu właściwie wtedy, gdy organizm zaprotestował i łapałam jakieś choróbsko. Wtedy człowiek zwalnia i myśli: chyba coś jest nie tak. Podjęliśmy świadomą decyzję o powiększeniu rodziny, chodzimy do lekarza, stosujemy się do jego zaleceń, a jednocześnie zamęczamy się nadmiarem obowiązków, często nie swoich lub nie istotnych. Zmieniam więc to małymi krokami, już wiem że czasem trzeba być egoistą dla własnego dobra. Teraz potrafię powiedzieć: "nie, nie mogę tego zrobić". Już nie wyręczam w obowiązkach innych kolegów w pracy, nie jestem na każde pstryknięcie palców dla moich najbliższych (no, czasem się jeszcze złamię, ale staram się pilnować;)). Zdobyłam w ten sposób miejsce dla samej siebie. I wiem, że będę je umiała zrobić dla mojego dziecka. Priorytety są niezwykle ważne. Dzięki nim może wygramy nasze szczęście.

czwartek, 17 marca 2011

Trudne etapy

Decyzja o powiększeniu rodziny przychodzi naturalnie, gorzej z zaakceptowaniem problemu niepłodności. Przeszłam wiele etapów. Na początku strach, a co jak nie będziemy mogli mieć dzieci..., później w toku bezowocnego diagnozowania żal, złość, rozpacz, zwątpienie. Nawet kilka razy obraziłam się poważnie na Boga;) W międzyczasie te głupie i niepotrzebne pytania w stylu: Dlaczego właśnie ja? Co ja takiego zrobiłam? itp. Teraz już wiem, że te pytania nie mają sensu, bo co niby, mam życzyć tego komuś innemu, bezsensu. Potem była iluzoryczna obojętność, na zasadzie: wszystko mi jedno, mogę nie mieć dzieci. A tak naprawdę oszukiwałam samą siebie. Mówiłam patrząc w lustro, że sobie świetnie radzę, a gdzieś z tyłu głowy siedziały myśli o dziecku. Próbowałam je zagłuszać na różne sposoby, ale się nie udało. Jednak nie ten etap naszej choroby, był dla mnie najgorszy. Najgorsze przyszło rok temu, gdy przestałam akceptować własne ciało. Traktowałam je jak największego wroga, nie mogłam patrzeć na siebie w lustro. To było okropne. A mój mąż był bezradny. Nie docierały do mnie żadne racjonalne argumenty. Uważałam, że jestem "wybrakowana". I to był moment, w którym, na całe szczęście, zrozumiałam że mam wielki problem. Problem, z którym nie poradzę sobie sama. Poszłam do psychologa. Moja terapia nie trwała długo, ale dużo mi dała i uratowała mnie w pewnym sensie. Dziś wiem, że mamy problem i choć bywają słabsze momenty to jestem zmobilizowana, skrupulatnie wykonuję zalecenia lekarskie, dbam o siebie i próbuję normalnie żyć, tak by nasza niepłodność nie zabiła w nas radości życia. Z jakiegoś powodu to spotkało nas. Jeszcze go nie znam, może nigdy nie poznam, ale już wiem że to nasza droga i musimy ją przejść sami. Nikt za nas tego nie zrobi. Najważniejsze, że jesteśmy w tym razem i mamy w sobie oparcie.

wtorek, 15 marca 2011

WWB, czyli wiosenny wysyp bajbusów

Czy Wy też widzicie wszędzie ciążowe brzuchy!? To jakaś epidemia czy co? Normalnie gdzie się nie obrócę to je widzę, nawet farmaceutka w aptece zaciążyła! Chciałam ją nawet spytać, jak tym się można zarazić, ale ugryzłam się w język. Tak jak pisałam wcześniej przyszła wiosna, a z nią brzuchaty wirus WWB. Może się zarażę, może się zarażę, proszę chcę się zarazić...! Póki, co to się zaraziłam anginą:( A tak poważnie to już mnie to nie drażni, jeszcze rok temu nie mogłam patrzeć na ciężarne koleżanki, a widząc "brzuchol" na ulicy skręcałam w inną by się z nim nie wyminąć. To już minęło, nie myślę  już: "ooo jakie ona ma szczęście, czemu ja jestem gorsza". To nic nie da, a przynajmniej nic dobrego dla mnie. Zadręczanie się doprowadza nie do ciąży, a do depresji. Ale musiałam dojść do tego będą na skraju depresji. Taaa wszystkiego trzeba doświadczyć na własnej skórze. To już za mną na szczęście i dziś gratuluję wszystkim przyszłym mamom (tatom oczywiście też) ich wielkich różowych brzuchów i pozdrawiam ich małych, pomarszczonych lokatorów:)

niedziela, 13 marca 2011

Lubię wiosnę...

Może zabrzmi to banalnie, ale lubię ją za to, że po tylu miesiącach mrozu, śniegu, ciemnicy za oknem natura budzi się do życia. Po przebudzeniu, gdy otwieram okno, nawet w centrum miasta, słychać śpiew ptaków. Chce się żyć i równie wielka jest tęsknota za nowym życiem... Zawsze razem z tą porą roku mam więcej nadziei i wiary w to że będę mamą. Zresztą postawiłam w tym roku warunek mężowi, ale przede wszystkim samej sobie, że w moje urodziny, które przypadają w lipcu (nie zdradzę które to już;)...) będę w ciąży. Dość już tego czekania! ;) Wiem, że brzmi to śmieszne, szczególnie po tym co pisałam wcześniej o planowaniu życia. Ale chcę wierzyć w siłę pozytywnego myślenia, może to mi jakoś pomoże:) Nie możemy do tematu niepłodności podchodzić ciągle na smutno i poważnie, czasem trzeba się też pośmiać dla równowagi, dla zdrowia psychicznego. Gdy powiedziałam o postawionym warunku naszemu lekarzowi, roześmiał się, spojrzał na męża i powiedział: "no widzi Pan, chyba nie mamy wyjścia":) Tak wiosna ma coś w sobie. Kochani będzie dobrze! Musi być!

niedziela, 6 marca 2011

Nie poddam się

Czy powiedzieć pass jest trudniej, niż walczyć o TO czego pragniemy? Dziś wydaje mi się, że tak, choć zawsze uważałam, że trudniej jest walczyć o marzenia. Dziś widziałam smutek, żal, rozpacz w oczach kobiety, która się poddała. Poddała choć mogłaby dalej walczyć. Napędzałyśmy się nawzajem. Nie wiem co z tym teraz zrobić. Czy ja mogę, czy mam prawo w jej decyzję ingerować? Wiem, że dalej pragnie dziecka, pragnie go równie mocno jak ja... Chcę jej pomóc, a jedyne, co teraz przychodzi mi do głowy to, że ja tym bardziej nie mogę się poddać. Muszę dalej walczyć, by zobaczyła, że warto. Jedno mamy życie tu na ziemi i choć o naszym losie decyduje ktoś tam na górze, to mając wolną wolę możemy poddać się, bądź działać. I ja dziś jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że chcę walczyć. Dla mojego nienarodzonego jeszcze dziecka, dla siebie, dla męża i dla niej - kobiety która się poddała... mam nadzieję, że tylko na chwilę...

czwartek, 3 marca 2011

Skutki uboczne

Ale nie chodzi mi o skutki uboczne przyjmowanych hormonów czy innych leków podawanych już w trakcie diagnozowania niepłodności (tzw. „kuracje na czuja, które może akurat pomogą”), choć i te występują w nadmiarze. Te można jeszcze przeżyć, gorzej z psychicznymi skutkami ubocznymi jakie zostają po nieudanych próbach tzw. metod wspomagania rozrodu. Trzeba być bardzo dobrze przygotowanym i silnym psychicznie, by poddać się którejkolwiek z nich. My nie doszliśmy do in-vitro, uważamy, że to jeszcze nie czas by o tym myśleć, ale czterokrotnie przeżyliśmy rozczarowanie przystępując do IUI, czyli inseminacji – jednej z najprostszych metod wspomagania rozrodu. Każda taka próba dawała nam wielką nadzieję i potem równie wielkie rozczarowanie. Każdą z tych prób „przechorowałam” psychicznie, mąż zniósł to lepiej, choć wiem że w głębi duszy też mocno to przeżył.
Frustrujące i destrukcyjnie działające na psychikę są też przykre doświadczenia związane z lekarzami. Specjaliści od leczenia niepłodności, z którymi zetknęliśmy się na przestrzeni czterech lat albo wykonywali masę specjalistycznych, kosztownych badań przy pomocy których i tak nie potrafili postawić diagnozy, albo nie wykonywali nawet tak podstawowych jak poziom hormonów. Mamy wrażenie, że próbowali po prostu ominąć problem pn. "diagnoza", proponując właśnie IUI czy in-vitro. A to chyba nie o to chodzi, by go ominąć, lecz zdiagnozować i świadomie wyeliminować, a jeśli nie da się tego wyleczyć, to oczywiście jakoś go obejść, ale świadomie i najodpowiedniejszą dla danej pary metodą! Tej świadomości waśnie nam brakuje! Brakuje nam diagnozy! I dlatego zmieniamy lekarzy i nie przystępujemy do in-vitro. Dla nas to ostateczność. Podjęłabym decyzję o in-vitro, wtedy gdy miałabym czarno na białym napisaną diagnozę, z której wynikałoby że tylko tą metodą mogę być mamą. A póki co słyszę od dotychczasowych lekarzy, że w sumie to ja i mąż jesteśmy zdrowi i w każdej chwili mogę zajść naturalnie w ciążę. Hmm wszystko pięknie, tylko że od czterech lat tej upragnionej ciąży nie ma...
Nie mogę powiedzieć, że żałuję prób IUI. Gdy je robiłam, wierzyłam że mnie uleczą, wtedy tak to widziałam. Każde doświadczenie czegoś uczy, pomaga inaczej spojrzeć na problem. Najbardziej żałuję utraconego czasu, tak cennego dla każdej kobiety.
Psychiczne skutki uboczne decyzji jakie podejmujemy w trakcie diagnozowania i leczenia niepłodności są bardzo obciążające. Każdą decyzję oglądamy ze wszystkich stron. Tak naprawdę nigdy nie jesteśmy do końca przekonani czy dokonujemy dobrego wyboru, chociażby zmieniając lekarzy. Staramy się po prostu postępować zgodnie z własnym sumieniem i z tym co podpowiada nam serce. Od kilku miesięcy mamy nowego lekarza, ten obiecał nam, że znajdzie przyczynę. Mamy nadzieję, że dotrzyma słowa, coż nam innego zostało. Trzeba dać sobie i jemu szansę...

czwartek, 24 lutego 2011

Czekanie

Każdego dnia uczę się czekać… cierpliwie czekać… czekać z nadzieją… Moja historia jest prosta i niestety w dzisiejszych czasach coraz bardziej „popularna”. Cierpię na niepłodność (nie mylić z bezpłodnością!), a właściwie cierpimy na nią razem, bo to choroba par. Ile ja się o tym naczytałam, u ilu lekarzy byłam, ile badań zrobiłam przez te kilka lat! Wyszła z tego niezła kartoteka. A ja spokojnie mogę otwierać własną praktykę;) A tak poważnie… ta choroba - niepłodność uczy pokory, cierpliwości. Dzięki niej uświadomiłam sobie jak niewiele, a dokładnie NIC od nas nie zależy. Śmieszą mnie teraz ludzie, którzy „planują życie”. W tym roku pierwsze dziecko, za dwa lata drugie… niektórym fartem nawet się udaje, ale to nie oni o tym zadecydowali. Kiedyś też taka byłam, miałam „Plan na Życie”. Ale życie mój plan ma w nosie i co miesiąc odwiedza mnie wredna @. Babeczki wiedzą co to za jedna. Pewnie do wielu z Was przychodzi też nieproszona i ostentacyjne zaznacza swoją obecność. Wtedy jest cierpienie, złość, płacz, czasem histeria, prawie zawsze czarne myśli, zdarzają się i wulgaryzmy w jej kierunku, no ale cóż to natura – ona wie lepiej od nas… niby… A potem jest kolejna szansa i znów czekamy, co będzie tym razem…
Pozdrawiam Wszystkich Czekających