wtorek, 22 marca 2011

Szukam równowagi

 Praktykuję jogę od kilku miesiecy, ma ona na mnie zbawienny wpływ. Wychodzę z zajęć wyciszona, szczęśliwa, spokojna, ale i często zmęczona wysiłkiem (daleko mi jeszcze do super kondycji, a niektóre asany dają nieźle w kość, a właściwe w mięśnie;)) To na szczęście przyjemne zmęczenie. Zaczęłam uczęszczać na jogę, po to by wyciszyć skołatane nerwy, nauczyć się relaksować w trudnych momentach i już widzę pozytywne rezultaty. Teraz mam przymusową przerwę ze względu na anginę, która się do mnie przyczepiła, więc próbuję ćwiczyć sama w domu i sporo czytam na temat jogi. Ostatnio znalazłam artykuł o tym, jakie asany są najlepsze przy staraniu się o dziecko: malasana, pasasana, supta virasana, siedzące skręty jak ardha matsyendrasana, mostki np. urdhva dhanurasana, viparita dandasana, urdhva mukha svanasana, ustrasana. Podaję dla tych z Was, które miały/mają kontakt z jogą. A tych z Was, które jeszcze nie próbowały gorąco zachęcam. Nie dość, że będziecie spokojniejsze, to też doskonale przygotujecie ciało i umysł na nowe życie. A może jeszcze te asany pomoga nam w kłopotach... Na świecie są już prowadzone zajęcia z tzw. "jogi płodności". Przeczytałam też, że ryzyko poronienia zmniejsza się niemal do zera, gdy praktykuje się jogę przed poczęciem. A więc do dzieła:)

niedziela, 20 marca 2011

Priorytet: dziecko

Zastanawiałyście się, czy zrobiłyście już miejsce w swoim życiu dla nowego członka rodziny? Instynkt macierzyński czy ojcowski to jedno, ale czy jesteście na dziecko i wszystko, co się z nim wiąże gotowi? Myślałam często o tym, analizowałam jak wygląda moje codzienne życie, mój każdy dzień. Właściwie zapełnione było po brzegi bardziej lub mniej przyjemnymi i ważnymi rzeczami. Często brałam na siebie obowiązki za innych, kosztem własnego czasu i zdrowia. I jak w to wcisnąć jeszcze dziecko, które wymaga troski i pełniego zaangażowania? Myślisz: będę się o to martwić, jak zajdę w ciążę. Ale może to błąd, może dlatego ta dziecina nie przychodzi, bo nie mam dla niej miejsca, ani czasu. Może powinnam już teraz coś zmienić, poukładać inaczej priorytety. W związku z nadmiarem codziennych obowiązków, jesteśmy często przemęczeni, zestresowani. Jak z taką kondycją zajść w ciążę? Często po całym dniu padamy dosłownie "na pysk", a co z przytulaniem, miłością? Zatrzymywałam się w biegu właściwie wtedy, gdy organizm zaprotestował i łapałam jakieś choróbsko. Wtedy człowiek zwalnia i myśli: chyba coś jest nie tak. Podjęliśmy świadomą decyzję o powiększeniu rodziny, chodzimy do lekarza, stosujemy się do jego zaleceń, a jednocześnie zamęczamy się nadmiarem obowiązków, często nie swoich lub nie istotnych. Zmieniam więc to małymi krokami, już wiem że czasem trzeba być egoistą dla własnego dobra. Teraz potrafię powiedzieć: "nie, nie mogę tego zrobić". Już nie wyręczam w obowiązkach innych kolegów w pracy, nie jestem na każde pstryknięcie palców dla moich najbliższych (no, czasem się jeszcze złamię, ale staram się pilnować;)). Zdobyłam w ten sposób miejsce dla samej siebie. I wiem, że będę je umiała zrobić dla mojego dziecka. Priorytety są niezwykle ważne. Dzięki nim może wygramy nasze szczęście.

czwartek, 17 marca 2011

Trudne etapy

Decyzja o powiększeniu rodziny przychodzi naturalnie, gorzej z zaakceptowaniem problemu niepłodności. Przeszłam wiele etapów. Na początku strach, a co jak nie będziemy mogli mieć dzieci..., później w toku bezowocnego diagnozowania żal, złość, rozpacz, zwątpienie. Nawet kilka razy obraziłam się poważnie na Boga;) W międzyczasie te głupie i niepotrzebne pytania w stylu: Dlaczego właśnie ja? Co ja takiego zrobiłam? itp. Teraz już wiem, że te pytania nie mają sensu, bo co niby, mam życzyć tego komuś innemu, bezsensu. Potem była iluzoryczna obojętność, na zasadzie: wszystko mi jedno, mogę nie mieć dzieci. A tak naprawdę oszukiwałam samą siebie. Mówiłam patrząc w lustro, że sobie świetnie radzę, a gdzieś z tyłu głowy siedziały myśli o dziecku. Próbowałam je zagłuszać na różne sposoby, ale się nie udało. Jednak nie ten etap naszej choroby, był dla mnie najgorszy. Najgorsze przyszło rok temu, gdy przestałam akceptować własne ciało. Traktowałam je jak największego wroga, nie mogłam patrzeć na siebie w lustro. To było okropne. A mój mąż był bezradny. Nie docierały do mnie żadne racjonalne argumenty. Uważałam, że jestem "wybrakowana". I to był moment, w którym, na całe szczęście, zrozumiałam że mam wielki problem. Problem, z którym nie poradzę sobie sama. Poszłam do psychologa. Moja terapia nie trwała długo, ale dużo mi dała i uratowała mnie w pewnym sensie. Dziś wiem, że mamy problem i choć bywają słabsze momenty to jestem zmobilizowana, skrupulatnie wykonuję zalecenia lekarskie, dbam o siebie i próbuję normalnie żyć, tak by nasza niepłodność nie zabiła w nas radości życia. Z jakiegoś powodu to spotkało nas. Jeszcze go nie znam, może nigdy nie poznam, ale już wiem że to nasza droga i musimy ją przejść sami. Nikt za nas tego nie zrobi. Najważniejsze, że jesteśmy w tym razem i mamy w sobie oparcie.

wtorek, 15 marca 2011

WWB, czyli wiosenny wysyp bajbusów

Czy Wy też widzicie wszędzie ciążowe brzuchy!? To jakaś epidemia czy co? Normalnie gdzie się nie obrócę to je widzę, nawet farmaceutka w aptece zaciążyła! Chciałam ją nawet spytać, jak tym się można zarazić, ale ugryzłam się w język. Tak jak pisałam wcześniej przyszła wiosna, a z nią brzuchaty wirus WWB. Może się zarażę, może się zarażę, proszę chcę się zarazić...! Póki, co to się zaraziłam anginą:( A tak poważnie to już mnie to nie drażni, jeszcze rok temu nie mogłam patrzeć na ciężarne koleżanki, a widząc "brzuchol" na ulicy skręcałam w inną by się z nim nie wyminąć. To już minęło, nie myślę  już: "ooo jakie ona ma szczęście, czemu ja jestem gorsza". To nic nie da, a przynajmniej nic dobrego dla mnie. Zadręczanie się doprowadza nie do ciąży, a do depresji. Ale musiałam dojść do tego będą na skraju depresji. Taaa wszystkiego trzeba doświadczyć na własnej skórze. To już za mną na szczęście i dziś gratuluję wszystkim przyszłym mamom (tatom oczywiście też) ich wielkich różowych brzuchów i pozdrawiam ich małych, pomarszczonych lokatorów:)

niedziela, 13 marca 2011

Lubię wiosnę...

Może zabrzmi to banalnie, ale lubię ją za to, że po tylu miesiącach mrozu, śniegu, ciemnicy za oknem natura budzi się do życia. Po przebudzeniu, gdy otwieram okno, nawet w centrum miasta, słychać śpiew ptaków. Chce się żyć i równie wielka jest tęsknota za nowym życiem... Zawsze razem z tą porą roku mam więcej nadziei i wiary w to że będę mamą. Zresztą postawiłam w tym roku warunek mężowi, ale przede wszystkim samej sobie, że w moje urodziny, które przypadają w lipcu (nie zdradzę które to już;)...) będę w ciąży. Dość już tego czekania! ;) Wiem, że brzmi to śmieszne, szczególnie po tym co pisałam wcześniej o planowaniu życia. Ale chcę wierzyć w siłę pozytywnego myślenia, może to mi jakoś pomoże:) Nie możemy do tematu niepłodności podchodzić ciągle na smutno i poważnie, czasem trzeba się też pośmiać dla równowagi, dla zdrowia psychicznego. Gdy powiedziałam o postawionym warunku naszemu lekarzowi, roześmiał się, spojrzał na męża i powiedział: "no widzi Pan, chyba nie mamy wyjścia":) Tak wiosna ma coś w sobie. Kochani będzie dobrze! Musi być!

niedziela, 6 marca 2011

Nie poddam się

Czy powiedzieć pass jest trudniej, niż walczyć o TO czego pragniemy? Dziś wydaje mi się, że tak, choć zawsze uważałam, że trudniej jest walczyć o marzenia. Dziś widziałam smutek, żal, rozpacz w oczach kobiety, która się poddała. Poddała choć mogłaby dalej walczyć. Napędzałyśmy się nawzajem. Nie wiem co z tym teraz zrobić. Czy ja mogę, czy mam prawo w jej decyzję ingerować? Wiem, że dalej pragnie dziecka, pragnie go równie mocno jak ja... Chcę jej pomóc, a jedyne, co teraz przychodzi mi do głowy to, że ja tym bardziej nie mogę się poddać. Muszę dalej walczyć, by zobaczyła, że warto. Jedno mamy życie tu na ziemi i choć o naszym losie decyduje ktoś tam na górze, to mając wolną wolę możemy poddać się, bądź działać. I ja dziś jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że chcę walczyć. Dla mojego nienarodzonego jeszcze dziecka, dla siebie, dla męża i dla niej - kobiety która się poddała... mam nadzieję, że tylko na chwilę...

czwartek, 3 marca 2011

Skutki uboczne

Ale nie chodzi mi o skutki uboczne przyjmowanych hormonów czy innych leków podawanych już w trakcie diagnozowania niepłodności (tzw. „kuracje na czuja, które może akurat pomogą”), choć i te występują w nadmiarze. Te można jeszcze przeżyć, gorzej z psychicznymi skutkami ubocznymi jakie zostają po nieudanych próbach tzw. metod wspomagania rozrodu. Trzeba być bardzo dobrze przygotowanym i silnym psychicznie, by poddać się którejkolwiek z nich. My nie doszliśmy do in-vitro, uważamy, że to jeszcze nie czas by o tym myśleć, ale czterokrotnie przeżyliśmy rozczarowanie przystępując do IUI, czyli inseminacji – jednej z najprostszych metod wspomagania rozrodu. Każda taka próba dawała nam wielką nadzieję i potem równie wielkie rozczarowanie. Każdą z tych prób „przechorowałam” psychicznie, mąż zniósł to lepiej, choć wiem że w głębi duszy też mocno to przeżył.
Frustrujące i destrukcyjnie działające na psychikę są też przykre doświadczenia związane z lekarzami. Specjaliści od leczenia niepłodności, z którymi zetknęliśmy się na przestrzeni czterech lat albo wykonywali masę specjalistycznych, kosztownych badań przy pomocy których i tak nie potrafili postawić diagnozy, albo nie wykonywali nawet tak podstawowych jak poziom hormonów. Mamy wrażenie, że próbowali po prostu ominąć problem pn. "diagnoza", proponując właśnie IUI czy in-vitro. A to chyba nie o to chodzi, by go ominąć, lecz zdiagnozować i świadomie wyeliminować, a jeśli nie da się tego wyleczyć, to oczywiście jakoś go obejść, ale świadomie i najodpowiedniejszą dla danej pary metodą! Tej świadomości waśnie nam brakuje! Brakuje nam diagnozy! I dlatego zmieniamy lekarzy i nie przystępujemy do in-vitro. Dla nas to ostateczność. Podjęłabym decyzję o in-vitro, wtedy gdy miałabym czarno na białym napisaną diagnozę, z której wynikałoby że tylko tą metodą mogę być mamą. A póki co słyszę od dotychczasowych lekarzy, że w sumie to ja i mąż jesteśmy zdrowi i w każdej chwili mogę zajść naturalnie w ciążę. Hmm wszystko pięknie, tylko że od czterech lat tej upragnionej ciąży nie ma...
Nie mogę powiedzieć, że żałuję prób IUI. Gdy je robiłam, wierzyłam że mnie uleczą, wtedy tak to widziałam. Każde doświadczenie czegoś uczy, pomaga inaczej spojrzeć na problem. Najbardziej żałuję utraconego czasu, tak cennego dla każdej kobiety.
Psychiczne skutki uboczne decyzji jakie podejmujemy w trakcie diagnozowania i leczenia niepłodności są bardzo obciążające. Każdą decyzję oglądamy ze wszystkich stron. Tak naprawdę nigdy nie jesteśmy do końca przekonani czy dokonujemy dobrego wyboru, chociażby zmieniając lekarzy. Staramy się po prostu postępować zgodnie z własnym sumieniem i z tym co podpowiada nam serce. Od kilku miesięcy mamy nowego lekarza, ten obiecał nam, że znajdzie przyczynę. Mamy nadzieję, że dotrzyma słowa, coż nam innego zostało. Trzeba dać sobie i jemu szansę...